Plany były ambitne – dojechać rowerem na Koniec Świata #1. Jednak szybko zostały zrewidowane i odłożone na później. Dlaczego? Przez wiatr.
Wiatr dla rowerzysty nigdy nie jest sprzymierzeńcem, szczególnie gdy daje po twarzy z profilu lub centralnie z „baśki„. Poruszając się w „peletonie” dyskomfort można w pewnym stopniu zminimalizować – jadąc gęsiego, tak by jak najmniejsza liczba osób osłaniała od wiatru większą część. W całej dynamice jazdy chodzi, by najmocniejsi zbierali opór wiatru i tworzyli swoisty tunel powietrzny. W peletonie kolarze szosowi najczęściej stosują się do zasady, że najkorzystniejszym odstępem jest odległość 50 centymetrów. Co jednak, gdy jedziemy samemu lub w małej grupie? Nic. Wielki klops. Pozostaje zmniejszyć prędkość, wrzucić niskie przełożenia i jakoś przetrwać… Lub zmienić trasę. Co też uczyniłem. Ostatecznie skończyłem na 23 kilometrze.
Wniosek: Nie załamać się bólem. Pedałować.